NAJLEPSI Z NAJLEPSZYCH - FAWORYCI 2017

Kolejny już rok za nami i kolejne świetne lektury odhaczone na liście książek przeczytanych. Nie lubię prowadzić podsumowań i dlatego, w przeciwieństwie do wielu innych blogerów, po prostu ich nie robię. Szczerze mówiąc, nie czuję potrzeby rozliczania się z samą sobą z ilości przeczytanych tytułów, czytam kiedy mogę i ile mogę, bez presji, że mój wynik jest lepszy albo gorszy od wyniku kogoś z blogerskiego podwórka. Niemniej jednak podobnie, jak inni znani mi blogerzy mam na swojej liście autorów i książki, które niewątpliwie zaliczam do swoich ulubionych. Takich, które z czystym sumieniem i na podstawie wyłącznie subiektywnych odczuć mogę zaliczyć do najlepszych z najlepszych. W ubiegłym roku na tej liście znalazło się aż 16 pozycji, faworytów z roku 2017 jest jednak mniej, bo tylko 11. A kogo mam na myśli? Sprawdźcie sami. 
Kolejność przypadkowa. 

To była jedna z pierwszych książek, po jakie sięgnęłam z początkiem 2017 roku. Mniej więcej wiedziałam na co się piszę i może dlatego ta lektura, choć wyjątkowo brutalna i wulgarna nie wywołała we mnie zniesmaczenia. Niewątpliwie Tillie Cole stworzyła historię, która zniewala już od pierwszej strony, skutecznie uwodzi czytelnika i rozkochuje go w sobie, mimo szorstkości i wypełnionej przemocą fabuły. Jestem skłonna stwierdzić, że autorka do cna wyssała cały potencjał, jaki miała w sobie ta historia i skutecznie chwyciła czytelników za serce, mimo iż niejednokrotnie wywoła moralny sprzeciw.
Raze to chwytająca za serce historia o złamanym przez okrutnych ludzi człowieku, który powraca do życia i uczy się na nowo wolności. Elektryzująca opowieść o sile przeznaczenia, pragnieniu zemsty, nadziei i w końcu o uczuciu, niezłomnym i prawdziwym, które prowadzi ku sobie dwie zgubione dusze. 

To powieść, która bardzo głęboko zakorzeniała w moim sercu i która od pierwszej strony zauroczyła mnie i porwała w swój świat. Polecam ją na każdym kroku i każdemu, kto szuka wyjątkowej, pełnej emocji, ale i wartościowej lektury. Wbrew pozorom nie jest to tylko szkolne love story pomiędzy cichą, szarą myszką z syndromem brzydkiego kaczątka, a szkolnym ciachem, kapitanem drużyny i obiektem westchnień większości przedstawicielek płci przeciwnej. Making faces to magiczna, dobrze przemyślana i poruszająca powieść o szukaniu samego siebie, o toczeniu trudnej wewnętrznej walki, o stracie, bólu, poczuciu bezsilności i głęboko zakorzenionym gniewie. Ale też historia o miłości i prawdziwej, szczerej przyjaźni, o budowaniu od nowa własnego świata, o kochaniu życia i czerpaniu z niego całymi garściami, a przede wszystkim to opowieść o podejmowaniu wysiłku i szukaniu piękna w brzydocie. 

Kiedy skończyłam czytać i odłożyłam kolejną już książkę Ani Dąbrowskiej na półkę, pierwsze słowa, jakie przyszły mi na myśl, brzmiały: NIENAWIDZĘ TEJ KSIĄŻKI! I dokładnie tymi samymi słowami rozpoczęłam nawet swoją recenzję. Ania Dąbrowska zafundowała swoim czytelnikom książkę, przez którą ma się ochotę wrzeszczeć, cisnąć nią o ścianę, wywalić przez okno, spalić i nigdy więcej jej nie oglądać. A jednak z drugiej strony chce się ją przytulić i pozwolić jej by niezależnie od wszystkiego wypaliła w sercu swój tytuł. Poprowadzić fabułę tak, by nie traciła na emocjonalności, przeczołgała czytelnika na wszystkie możliwe sposoby, zmanipulowała, a potem bezlitośnie wyrwała serce i już go nie oddała? Mistrzostwo świata, a chyba jedyną osobą, która potrafi to zrobić jest Anna Dąbrowska. 

Pod skórą to jak dotąd najlepsza książka w pisarskim dorobku Agaty Czykierdy-Grabowskiej, choć już dzisiaj mogę śmiało napisać, że to nie koniec i Autorka ma w rękawie kilka asów, którymi niewątpliwie podbije czytelniczy rynek. Historia Ady i Oscara prócz tego, że jest debiutem Agaty w selfpublishingu, na dodatek bardzo udanym, jest opowieścią poprowadzoną w zupełnie innym klimacie niż ten, do którego przyzwyczaiła swoich fanów. „Pod skórą” to intensywniejsza, mocniejsza i trochę bardziej mroczna, choć nadal naszpikowana ciętym dowcipem i soczystym, lekkim w odbiorze językiem opowieść o miłości, utraconej przyjaźni i przebaczeniu. Moja ulubiona – na razie :) 



Fantastyka nie należy do moich ulubionych gatunków literackich. Co prawda kiedyś czytałam jej znacznie więcej, ale z czasem miejsce na półce zainkasowały zupełnie inne książki. Niemniej jednak ponad 800-stronicowa powieść fantasy osadzona w średniowiecznych realiach, na dodatek napisana przez DWIE Autorki zaintrygowała mnie na tyle, że postanowiłam trochę zboczyć z czytelniczej trasy i sprawdzić na sobie, o co chodzi, tym bardziej, że ta książka „atakowała” mnie z każdej możliwej strony. Nabyłam więc i… nie żałuję ani chwili spędzonej na lekturze! Co więcej z niecierpliwością wyczekuję kontynuacji. Tak świetnie skonstruowanej fabularnie, przemyślanej i dopieszczonej w każdym szczególe powieści dawno nie miałam okazji czytać. Zbudowany klimat; staroświecki, choć niepozbawiony wulgarności język; realistyczne i dopracowane w detalach opisy wnętrz czy strojów; brutalność; nienaganna etykieta; zachowanie a nawet niejednoznaczność moralna, budząca wcale niemałe kontrowersje sprawiają, że ta książka doskonale oddaje atmosferę średniowiecznej rzeczywistości. Jak dołożyć do tego stopniowo budowane napięcie, same tajemnice i skrupulatnie utkaną, wielowymiarową intrygę, mamy lekturę, która wciąga na kilka długich godzin.


Dla tych, którzy zaglądają na mojego bloga oczywistym będzie, że uwielbiam Cherry. To jedna z moich ulubionych zagranicznych autorek, jej książki pochłaniam z zawrotną wręcz szybkością i nigdy nie mam dość, ale to co zrobiła ze mną przedostatnia część cyklu „Żywioł nie da się opisać słowami. Chyba najlepszą rekomendacją będzie fragment mojej recenzji, z którą absolutnie się zgadzam po dziś dzień, mimo iż pierwsze emocje związane z lekturą opadły:
"Woda, która niesie ciszę to jedna z najpiękniejszych historii, jakie czytałam w ostatnim czasie. Magiczna i subtelna, ale też pełna bólu i cierpienia. Nasączona samotnością, tęsknotą, poczuciem zagubienia i próbami odnalezienia samego siebie. To historia o życiu i śmierci. O prawdziwej miłości, pomagającej przetrzymać najgorsze życiowe dramaty i o przyjaźni, która nie idzie na kompromisy. (…) Dzieląc się z czytelnikami bardzo osobistą historią i intymną częścią swojego życia, opowiedziała o tym, jak to jest czuć się niewidzialnym. Przypomina, że każdy może odnaleźć swój głos, że każdy wart jest miłości, odniesienia sukcesu, spełniania marzeń i odnalezienia własnej kotwicy. I o tym jest ta historia. O tym, że głos każdego z nas ma znaczenie. O tym, że dobrze jest mieć wokół siebie ludzi, którzy w nas wierzą, kiedy my sami już tego nie robimy.”

Idealnie zwieńczenie serii. Trochę mroczne, odrobinę magiczne, ale wciąż wzruszające, subtelne i pełne emocji. Szczerze mówiąc po lekturze Wody, która niesie ciszę nie byłam wcale pewna, czy autorka jest w stanie przeskoczyć samą siebie i jeszcze mocniej rozkochać w swojej twórczości miliony, a jednak udowodniła, że nie stoi w miejscu i wciąż wytrwale napiera naprzód. Najnowszą powieścią Cherry niewątpliwie zmiażdżyła czytelnika i umocniła swoją pozycję na rynku wydawniczym. Zafundowała nam dziewczynę z sercem na dłoni i dorosłego mężczyznę z sercem skrępowanym łańcuchami, które leżało na dnie duszy i uczyło się na nowo czuć. Niezwykła historia o dwóch zagubionych duszach i piękne love story z dramatyczną przeszłością, pełne zawodu, bólu i samotności, ale też odzyskanej nadziei, zaufania i prawdziwego oddania. 

Nie ukrywam, że do lektury Serca ze szkła podchodziłam z niemałą rezerwą, a to głównie dlatego, że w ostatnim czasie na rynku wydawniczym doszło do wysypu powieści, w których tematem przewodnim jest śmiertelna choroba. Obawiałam się trochę, że kolejna autorka nie jest w stanie już niczym mnie zaskoczyć, że nie ma nic, czym dałabym się zauroczyć i co wzruszy mnie tak bardzo, że wyleję wiadro łez. Całe szczęście Emma Scott w swojej książce zaserwowała coś, czym w jakiś sposób wyróżniła się wśród tłumu podobnie pisanych opowieści, poruszyła serca i skutecznie zapadła w pamięci. 
Serce ze szkła to historia dwóch niedoskonałości, które się uzupełniają, wzajemnie chronią i dobrze czują się w swoim towarzystwie. Autorka od początku do końca skoncentrowała się na tu i teraz bohaterów, więc na próżno szukać w powieści intryg, nieporozumień, głupich kłótni, fochów i trzaśnięć drzwiami. Dostajemy za to cząstkę życia dwójki młodych ludzi, Jonah i Kacey, którzy wbrew zrządzeniom losu zdołali się odnaleźć i wzajemnie ocalić. Piękne love story idealne dla wrażliwców.

Jak dotąd Tillie Cole była mi znana raczej z mrocznych powieści, jak chociażby cykl „Poranione dusze”, gdzie miejsce subtelności zajmowała brutalność i przemoc. Tym bardziej, więc ciekawiło mnie, jak poradzi sobie z delikatnym, romantycznym i magicznym wręcz romansem. Jak na moje oko całkiem nieźle jej to wyszło. Co prawda jest to kolejna powieść z cyklu tych, które opowiadają bolesną historię dwójki wchodzących w dorosłość młodych ludzi, których uczucie naznaczyła śmiertelna choroba i być może wielu zarzuci autorce nadmierną pompatyczność, brak realizmu i niepoprawnym romantyzm, ale mimo wszystko Tillie Cole udało się stworzyć naprawdę wyjątkową opowieść. To historia o dorastaniu i wybaczaniu, o walce z mrokiem i ogarniającym duszę gniewem, ale też świadectwo ścigania się z czasem i wyciskania z niego ile się da. Romantyczne, odrobinę bajkowe, ale pozbawione nadmiernej słodyczy love story z mocnym przekazem i naręczem intensywnych, wyżymających łzy emocji.
Dla romantyków w sam raz. 

To była jedna z tych książek, na które naprawdę czekałam z niecierpliwością, okraszoną mimo wszystko odrobiną obaw, że moje oczekiwania, napompowane wszechobecnymi pozytywnymi recenzjami, są jednak zbyt wielkie i zwyczajnie w świecie się zawiodę. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca, a ja zatraciłam się w lekturze już od pierwszej strony, a uwierzcie mi autorka już na starcie nie oszczędza ani bohaterów ani tym bardziej czytelników.
Dramatyczne wydarzenia, trudne wybory, naładowani testosteronem żołnierze Navy Seals i jedna, młoda, niezwykle silna kobieta zmagająca się z życiem – czekałam na taką lekturę. Jeśli sądzicie jednak to, że autorka utkała jedynie ładniutki romans to muszę wyprowadzić Was z błędu. Consolation to wysmakowana opowieść o długoletniej przyjaźni, która nie godziła się na chaos i kłamstwa, a która stała się podporą w najtrudniejszych chwilach i filarem do mozolnej walki o powrót do normalności. Historia wyjątkowej więzi, która motywowała do działania, zwracała uśmiech i wtłaczała światło do pogrążonego w mroku serca. A to wszystko opakowane w przyciągającą wzrok okładkę; plastyczny, pełen dowcipu język, błyskotliwe dialogi, sieć perfidnych kłamstw i zakończenie, które wbija w fotel. 

Twórczość Ani Szafrańskiej miałam okazję poznać przy okazji lektury jej debiutu Widmo grzechu, które skrojone jest tak, że absolutnie nie ma się do czego przyczepić. Nic więc dziwnego, że kiedy na rynku pojawiła się kolejna książka autorki brałam w ciemno i… nie zawiodłam się! Znów dostałam mocną, intensywną i pełną napięcia historię z niebanalnymi bohaterami i wydarzeniami, które gdy się zapętlą nie pozwolą oderwać się od czytania. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Dziewczyna ze złotej klatki to prosta i banalna historia rodzącego się uczucia pomiędzy dziewczyną z dobrego domu i bad boy’em będącym na bakier z prawem. Zalatuje schematem, nie? Gwarantuję wam jednak, że Anna Szafrańska umiejętnie przeczołga Was na wszystkie możliwe sposoby, uśpi Waszą czujność, zauroczy Was, a potem przywali z przysłowiowej grubej rury tak, że pospadają Wam kapcie. Podczas lektury tej książki nie ma mowy o nudzie, wpadniecie we wszystkie stany emocjonalne od euforii i podekscytowania, przez strach, gniew, bezsilność, aż do przerażenia i na bank aż do ostatniej strony będziecie siedzieć, jak na szpilkach. Czy Wam to przejdzie? Nie sądzę :)

A WY TEŻ MACIE SWOICH ULUBIEŃCÓW MINIONEGO ROKU? 
PODZIELCIE W KOMENTARZACH ;)

Udostępnij ten post

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz