#2. Maybe Someday, czyli jak rozkochała mnie w sobie Colleen Hoover


Maybe Someday to kolejna powieść Colleen Hoover jaką miałam w swoich łapkach i kolejna, w której się bezgranicznie zakochałam. Znów mam wrażenie, że żadne słowa nie są w stanie w pełni oddać tego, co czułam w trakcie czytania, ani opisać, w jakim byłam stanie tuż po tym jak dobrnęłam do ostatniego zdania i nagle uświadomiłam sobie, że to już koniec. Napiszę, więc jedno: To po prostu trzeba przeżyć! I na tym właściwie mogłabym poprzestać, bo cokolwiek więcej tu napiszę, tak naprawdę nie jest potrzebne - historia broni się sama, bez wychwalających ją recenzji. 
 

Hoover jest po prostu mistrzynią w emocjonalnym rozrywaniu czytelnika na strzępy. Podejmuje się odważnych tematów i nie da się ukryć trudnych kwestii, ale za każdym razem daje radę, przeprowadzając czytelnika przez uczuciową wyżymarkę. Nie boi się odbiegać od schematów, przełamywać stereotypów. Sięga po nietypowe zagadnienia, które nam czytelnikom nie są do końca znane, zarazem zwracając naszą uwagę na to, co naprawdę się w życiu liczy, na wartości, o których nam w codziennym zabieganiu zdarza się zapominać.  

„[...] ludzie nie wybierają, w kim się zakochują. Mogą jedynie wybrać, kogo dalej będą kochać.”

Głównych bohaterów – Sydney i Ridge’a – poznajemy w momencie, kiedy każde z nich ma z pozoru poukładane życie. Z pozoru, bo jak wiadomo pozory potrafią mylić.
On – gra na gitarze tak, że porusza każdego, ale jego utworom brakuje jednego: tekstów. Gdy zauważa dziewczynę z sąsiedztwa śpiewającą do jego muzyki, postanawia ją bliżej poznać. 
Ona – studiuje, pracuje i jest w stabilnym związku. Ale niestety wszystko to nagle rozpada się kawałki w przeciągu kilku godzin, a Syd zostaje na bruku, ze złamanym sercem i bez pracy.  
Z beznadziei ratuje ją Ridge i wkrótce oboje odkrywają, że razem mogą stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. A to, co się działo w ich życiu od tej pory, śledziłam naprawdę z zapartym tchem i po raz kolejny się nie zawiodłam.
 
Autorka skupiła się na relacjach między głównymi bohaterami „tu i teraz”, choć nie brakowało odniesień do przeszłości, które w taki czy inny sposób miały wpływ na obecne życie postaci i to głównie Ridge’a. I choć czujesz, jakie ta historia może mieć zakończenie, to wyboista droga, jaką Syd i Ridge muszą pokonać, pełna jest wątpliwości, łez, bólu, szczęścia, niepewności, nadziei, radości, poczucia winy, bezradności i całej gamy reszty uczuć, z jakimi przyjdzie im się zmierzyć. I które ja, jako czytelnik przeżywałam razem z nimi.

„Płaczę nad śmiercią czegoś, co nigdy nie miało nawet szansy, by zaistnieć."

Historia pokazana w punktu widzenia zarówno Syd jak i Ridge, nawet, jeśli faktycznie opiera się na prostym, stosowanym powszechnie szablonie charakterystycznym dla współczesnych romansideł, to jest to opowieść INNA NIŻ WSZYSTKIE. Naszpikowana emocjami od pierwszego do ostatniego zdania a fakt, że nieustannie towarzyszy jej muzyka nadaje całości mocniejszy wydźwięk. Szczerze mówiąc pierwszy raz spotykam się z tak odważnym połączeniem dwóch, wydawać by się mogło, odmiennych światów: literatury i muzyki, ale eksperyment, na jaki zdecydowała się Hoover, bez wątpienia się udał, bo ja sama od kilku dni nie mogę przestać słuchać przygotowanej ścieżki dźwiękowej w wykonaniu Griffina Petersona. Jestem nawet skłonna zaryzykować stwierdzenie, że bez tego połączenia, odbiór nie byłby już taki sam. Słowa „mówiące” do nas z kart powieści i muzyka płynąca z głośników, idealnie się ze sobą komponują, wzajemnie się dopełniając i tworząc spójną, magiczną wręcz całość.   
 
Maybe Someday to wyjątkowa książka, która paraliżuje czytelnika emocjami. Pokazuje, że można kochać na różne sposoby: miłością czystą, bezwarunkową, namiętną i tak intensywną, że to sprawia wręcz fizyczny ból. Są różne, ale to wcale nie oznacza, że któraś z nich jest silniejsza albo piękniejsza. Jest to powieść o poświęceniu, lojalności i decyzjach, które mają wpływ nie tylko na życie głównych bohaterów. Hoover udowadnia, że rozum i serce nie zawsze idą w parze, a czas wcale nie jest najlepszym lekarstwem. Pokazuje, że wybranie właściwego wyjścia nie zawsze jest tym, które jest najlepsze dla nas i bywają takie rozwiązania, które rozrywają nam serce na strzępy.
 
Podsumowując powiem jedno. Zarówno sama Colleen jak i jej książki wyróżniają się na rynku czytelniczym i choć mam za sobą zaledwie dwie pozycje z listy tych, które do tej pory wyszły spod jej pióra, już dzisiaj wiem, że kocham tę kobietę. Kocham ją za to, w jaki sposób oddziałuje na czytelnika, za to, że potrafi zrobić z człowieka emocjonalnego wraka i za to, że dzieli się z nami wszystkimi tymi pięknymi historiami, które zostawiają trwały ślad nie tylko w pamięci, ale również na duszy. To, w jaki sposób łączy to wszystko i to, co robi z nami za pośrednictwem własnych myśli przeistoczonych na słowa, jest nieprawdopodobne. Bez skrępowania i w niezwykle swobodny sposób wciąga nas w piękny, pełen muzyki świat Sydney i Ridge’a, w którym udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych, a chcieć to móc, niezależnie od tego jak bardzo nieprawdopodobne nam się to wydaje. Dlatego z czystym sumieniem, naprawdę gorąco polecam KAŻDEMU! 


„Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w innym życiu bylibyśmy dla siebie idealni. To po prostu nasze obecne życie nie jest idealne dla nas.”

__________________________________________________________
Colleen Hoover, Maybe Someday, stron 360, Wydawnictwo Otwarte, 2015
Przekład: Piotr Grzegorzewski 
 

Udostępnij ten post

4 komentarze :

  1. Boże, jak ja się spłakałam na tej książce... Przepiękna, emocjonująca historia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutnie się z Tobą zgadzam! :D Aż strach pomyśleć, co będzie się działo z czytelnikiem przy kolejnych jej dziełach, ale wiem, że niezależnie od wszystkiego nie odmówię sobie obcowania z taką perełką :)
      M.

      Usuń
  2. Jak Ty pięknie piszesz! Gdzie się chowałaś do tej pory? ;)
    Kocham Hoover, uwielbiam jej twórczość całą sobą i zgadzam się z Tobą w każdej kwestii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ślicznie za tak miłe słowa :D Gdzie się chowałam? Hm...w czeluściach Internetu i to niekoniecznie w takiej roli, w jakiej debiutuję tutaj. Bywałam raczej po drugiej stronie barykady, że tak to ujmę.
      A Hoover i jej twórczości nie sposób nie uwielbiać. Przede mną jeszcze "Ugly love", ale jestem pewna, że i tym razem się nie zawiodę :)

      Usuń